7 sierpnia 2014

Wiktoria, zmarszczki i gołębia kupa

Ze mnie bloger jak z koziej dupy trąba i do tego wielka (dupa! Trąba zresztą też!). Znowu napiszę,  że się rozleniwiłam (no cóż, taka smutna prawda) i wszystkich gorąco przepraszam i całuję w czółka. Znając mnie nikt zdrowy na umyśle nie uwierzy, że mi przykro, bo wcale mi przykro nie jest. Ot co!

Ale cobyście sobie o mnie nie zapomnieli, to chciałam przypomnieć się starym znajomym z bloga i przybliżyć moją osobę nowym czytelnikom tym żenujących pierdół, które tu wypisuję od czasu do czasu (halo? jesteście? czytacie?). Co się zmieniło u mnie od ostatniego wpisu? Przede wszystkim będę ciotką! Nie taką, która ciotkuje dzieciom kuzynów, które są ze mną spokrewnione mniej więcej tak samo jak makak ze słoniem morskim. Niedługo na świecie pojawi się Wiktoria! (Nadal nie lubię i nie toleruję wrzeszczących bachorów, ale Wiktoria to prawie jak moje własne... no to sami rozumiecie.) Druga, trochę mniejsza zmiana, która dotknęła mnie bardziej bezpośrednio.  Moje życie stało się bardziej mobilne. Mobilne w wersji DE LUXE! (...)

Teraz przechodzimy do zmian na minus. Od września pożegnam się z moją przyjaciółką.  Wyjeżdża za chlebem do Anglii. Wiem, są telefony, Skype, ale to już nie to samo, gdy praktycznie spędzałyśmy ze sobą każdą wolną chwilę.  Już za nią tęsknię!

Nigdy nie przyglądam się sobie wnikliwie, tzn. nie siedzę przed lustrem godzinami i nie wyliczam np. piegów i innych tego typu dziwnych aczkolwiek normalnych twarzowych sensacji. Jednak kiedys wpadłam w autentyczny popłoch! Dopadła mnie starość w postaci zmarszczek! Jezu, jestem już taka stara, pomarszczona i w ogóle fuj! Powiedzcie, że Wy też jesteście stare, brzydkie, pomarszczone i fuj! Będzie mi łatwiej i raźniej wiedząc,  że nie tylko mnie czas posunął - niestety nie w dosłownym znaczeniu.

Koniec zmian, teraz chcę napisać to o czym miał być ten wpis w planie pierwotnym.

Odkąd telewizja serwuje nam 23 kanały w formacie cyfrowym jestem prześladowana przez wszelkiej maści telenowele (czy ja o tym już kiedyś nie pisałam?), które na domiar złego są jeszcze powtarzane, przynajmniej raz. Po co powtarzać starą telenowelę? To proste, aby czołowa fanka tego typu produkcji - pani Bożenka,  gdy jakimś nieszczęśliwym zrządzeniem losu nie obejrzała 165 odcinka, mogła uzupełnić tę przerażającą lukę,  to telewizja jest na tyle przytomna i przygotowana na taką sytuację,  że powtórzy nie tylko ten nieobejrzany 165 odcinek, ale przypomni cały serial, coby nasza pani Bożenka utrwalila sobie tę unikatową,  jedyną w swoim rodzaju historię rodziny Buenos Dias. Wracam jednak do meritum.

Moja mama jest fanką! Co prawda nie ogląda namiętnie jak pani Bożenka,  która nie ugotuje, nie posprząta, dziecka do przedszkola nie zaprowadzi, pies już sam nauczył się korzystać z toalety, bo Pablo akurat dowiedział się,  że jest ojcem szwagra byłego męża swojej kochanki. Nie, moja mama ogląda sporadycznie... codziennie przynajmniej jeden odcinek (obojętnie jakiej) telenoweli. Mam w pokoju telewizor, mam też  łóżko i kilka innych rzeczy, ale one nie grają w tym wywodzie żadnej znaczącej roli, więc je przemilczę. Mama urządza sobie w moim pokoju poobiednią sjestę, a żeby się dobrze leżało to najlepiej przy telewizorku i telenoweli! Ostatnio na tapecie jest "Nie igraj z aniołem"... Zapytacie: dlaczego znam tytuł skoro ponoć się nie interesuję? Dodajcie sobie dwa do dwóch: mój pokój,  mój telewizor, (mama też moja, żeby nie było) i "nie przełączać,  bo ja to będę oglądać, a ty se włącz komputer!". Co mi da włączenie komputera, gdy tuż obok Maite Perroni zapieprza na rowerze przez ulice jakiegoś latinoamerykańskiego miasta? Nic! Bić się nie będę,  zębami pilota też nie będę wydzierać, a kłócić się nie ma sensu. Dlatego wbrew swojej woli jestem cichą widzką znienawidzonego przeze mnie gatunku. Fabuły tak do końca nie ogarniam, ale to cos w stylu: baba porzuca/zostawia/zapomina o nim (niepotrzebne skreślić) dziecko, bo coś tam, coś tam. Po mniej więcej 18-25 latach przypomina sobie, że już pora odebrać depozyt (zazwyczaj od jakiegoś księdza). Szuka gorączkowo,  ktoś podsuwa jej figurantkę. Ona się cieszy, ale jej córką nie jest (co wychodzi gdzieś koło 57 odcinka) ta dobrze wychowana, dystyngowana franca, ale skromna, bez kultury chamka, w której zakochuje się narzeczony francy itd. Oczywiście to nie jest takie proste jak się wydaje na pierwszy rzut oka, ale nie znam zawiłości tam przedstawionych. Zastanowiło mnie jednak coś innego:

- jest tam dziewczynka, na oko lat mniej więcej 10, która posiada sekretny pokój,  w którym rozmawia ze swoją... zmarłą babcią. Pokoik ten to pomieszanie studia Domowego Przedszkola a jakiejś chorej wizji samozwańczego dekoratora wnętrz.  Zgroza!

Nie dalej jak wczoraj:

- główna bohaterka przemierza ogrody w towarzystwie właściciela tegoż przybytku. Nie byloby w tym nic dziwnego, gdyby nie jeden drobny szczegół: na ramieniu dziewczyny siedział... gołąb! Wypasiony, gruchający, zachowujący się jakby to było jego naturalne siedzisko gołąb! Czekać tylko kiedy gołębiowi zachce sie srać. Twórców poniosła ułańska fantazja. Aaa i jeszcze właściciel tego ogrodu zwał się Leopard. Cyrk i zoo w jednym. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało,  że to naprawdę jakiś cyrk.

Jeśli czyta to jakiś szef, jakiejś telewizji, która pokazuje telenowele, to apeluję, żeby pokazywano je w paśmie po 23:00.

Troszkę mi sie rozwlekło to pisanie i nie bede mieć do nikogo pretensji, jeśli nie będzie się komuś chciało czytać. Będę za to uradowana, gdy przeczytacie i napiszecie kilka sensownych słów.  Wybaczcie za wszelkie błędy i literówki,  ale nie jestem szczęśliwą posiadaczką komputera,  za to los (a właściwie Anna - moja siostra - mama Wiktorii) obdarzył mnie tabletem, także wielkie AJM SORI.